czwartek, 6 października 2016

DZIEŃ 425 c.d

 Przesunęłam palcem po ramce gotyckiego obrazu strącając z niej kurz. Opadł delikatnie na stolik muskając przy tym leżący na nim stos dokumentów. Zerknęłam na niego z zaciekawieniem, lecz nie dowiedziałam się niczego przydatnego. Zwykłe rachunki, listy, umowy, kodeksy, lecz było coś jeszcze... coś co przykuło moją uwagę. Był to bowiem rysunek anatomii człowieka, a pod nią jego skład chemiczny: „Woda 35 litrów. Węgiel, 20 kilogramów. Amoniak, 4 litry. Wapno, 1.5 kilograma. Fosfor, 800 gramów. Sól, 250 gramów. Saletra, 100 gramów. Siarka, 80 gramów. Fluor, 7.5 grama. Żelazo, 5 gramów. Krzem, 3 gramy.” i piętnaście innych pierwiastków. Przecież z tych pierwiastków składa się ciało przeciętnego człowieka. Na cholerę to mojemu ojcu? No nic, pomyślałam i zaczęłam szukać tego po co naprawdę tu przyszłam, czyli broni.
 Dostrzegłam gablotkę wiszącą na przeciwległej ścianie. Była szklana, więc aby wyciągnąć pistolet musiałam rozbić szkło. Próbowałam pięścią, lecz tylko się pokaleczyłam. Z kostek spłynęła mi strużka ciepłej, lepkiej krwi. Sięgnęłam szybko po apteczkę leżącą gdzieś w rogu, bo zapach krwi mógłby zwabić zombie, a w otwartą ranę mogło wdać się zakażenie, lub co gorsza, mogłabym się zarazić wirusem. Sprawnie owinęłam kostki i powtórzyłam rozbijanie gabloty, ale tym razem zrobiłam to prętem. Szkło rozbiło się w drobny mak. 
 Miałam do wyboru: glock, walther ppk oraz jeszcze inny model glock'a. Wybrałam oczywiście glock'a. Wydawał się lżejszy, oraz wystrzeliwał szybciej pociski niż te dwa pozostałe. 
 Otworzyłam szufladę w której zazwyczaj leżała amunicja. Było tam sporo naboi, które włożyłam do obu kieszeni bojówek. Strasznie mnie to obciążyło, co za tym idzie, byłabym strasznie wolna podczas biegu, a nie mogłam na to pozwolić. Zginęłabym na miejscu. Na szczęście mam harleya. To znaczy... nie wiem czy nadal. Spędziłam w pracowni sporo czasu, a po ulicy łaziły największe niezdary tego świata. Oni nie myślą co robią. Idą, uderzają w coś, giną. Idą, jedzą kogoś, giną z ręki innego zombiaka. Taki ich, jakże ciekawy, cykl życia. Wyszłam z pracowni gasząc światło. Tuż przede mną wyrósł Alois.
- Aghrrr... - warknęłam. - Czego chcesz?
- Niczego, a ty?
- Zabawne. Ile już siedzisz w tym mieszaniu? Należy do mojego ojca.
- Wiem, mówiłaś to. Niecały tydzień. Ta okolica wydała mi się najlepszym miejscem do zatrzymania się. Wybór tego mieszkania to czysty przypadek. Po prostu tu kręciło się najmniej trupów, a jak już zauważyłaś, nie jestem sam, tylko z młodszym bratem.
- Ty też już się powtarzasz. Skoro jesteś tu tydzień, to dlaczego rozwaliłeś koce i materace w przedpokoju, a nie korzystasz z tego domu jak każdy normalny człowiek? Przecież możesz spać w sypialni. Poza tym, przebierz się, bo śmierdzisz. Jakbyś nie wiedział, to w każdym normalnym domu jest łazienka i garderoba. Przez ten tydzień mogłeś z tych obu wygód skorzystać.
 Po tych słowach wyszłam z sypialni kierując się do kuchni. Otworzyłam lodówkę, chociaż nie liczyłam, że cokolwiek w niej znajdę. Trzy butelki z wodą i jakiś przeterminowany sos. Przed nosem przeleciało mi kilka muszek. Nie zauważyłam, że nad butelkami z wodą leży jakaś padlina. Były dwie opcje- albo Alois ją upolował, albo zdechła z głodu. Stawiam na to drugie.
Myślisz, że oni szybko biegają? - zaskoczył mnie od tyłu. Miałam go dość, a nie minęło nawet pół godziny.
- Na tyle szybko by zdążyły cię rozszarpać na strzępy. - powiedziałam z uśmieszkiem.
  Poszłam do garderoby mojego ojca. Oczywiście nic innego prócz kilku koszul i za dużych spodni tam nie znalazłam. Wzięłam pierwszą lepszą cytrynową koszulę na długi rękaw i rzuciłam na łóżko. Zamknęłam drzwi zastawiając je krzesłem, ponieważ nie miały zamka. Pod łóżkiem znalazłam neseser w którym zawsze leżały nici, którymi ojciec cerował skarpety. Chwyciłam nożyczki leżące na wierzchu i pocięłam koszulę w kilku miejscach. Nadałam jej nowy wygląd. Teraz była koszulą bez rękawów z zawiązanym supłem nad pępkiem. Włosy związałam w ciasną kitkę i przycięłam trochę. Odsunęłam krzesło i wyszłam na korytarz. Szukałam Alois'a wzrokiem. Po dźwięku spadających na ciało kropel domyśliłam się, że wykonał moje polecenie i poszedł się w końcu umyć. Najchętniej zrobiłabym to samo.
 Drzwi łazienki otworzyły się z cichym kliknięciem. Alois ubrał czarny t-shirt i czarne bojówki. Wyglądał całkiem przystojnie, lecz nie w moim typie.
- Hmm? - mruknął patrząc w moją stronę i unosząc brwi. Uznałam to więc za pytanie, którego nie zdążył zadać.
- Stoję tylko. - powiedziałam i zaczęłam przekręcać kluczyk we frontowych drzwiach. - Potrzebujecie czegokolwiek? Jedzenia? Picia? Czy może sami sobie poradzicie? - zapytałam z wymuszoną uprzejmością.
- Zazwyczaj sam poluję na jedzenie i chodzę do sklepów, ale tym razem w okolicy jest za dużo zombie, a nie zostawię Peter'a samego. Mogłoby się coś stać. Prócz mnie nie ma nikogo kto mógłby się nim zająć
- No dobra, w takim razie przyniosę wam coś do jedzenia i do picia. Jeśli nie wrócę w ciągu godziny, nie przejmujcie się. Prawdopodobnie leżę z pourywanymi kończynami gdzieś na ulicy. Narazie. - pożegnałam się i opuściłam mieszkanie.
 To będzie ciężki dzień, pomyślałam i udałam się w stronę najbliższego sklepu...


wtorek, 20 października 2015

DZIEŃ 425 c.d

Przede mną na starych, stęchłych materacach leżała sterta poduszek i koców. Ruszała się w górę i w dół w rytmicznym tempie. Podeszłam cicho do poduszkowej fortecy z wycelowanym w nią prętem. Odkryłam to, co leżało pod spodem i rozwarłam szeroko oczy z wrażenia.
- Dziecko?!
Zdążyłam wypowiedzieć to słowo i poczułam kawałek zimnej stali przytkniętej do mojej skroni, która kliknęła cicho.
- Żywa? - zapytał wysoki szatyn przeszywając mnie lodowatym spojrzeniem.
Byłam lekko osłupiała, ale ocknęłam się po chwili i ścięłam jednym szybkim ruchem chłopaka z nóg. Upadł z grymasem bólu na twarzy, a ja, z triumfalnym uśmieszkiem na twarzy, ustałam nad nim.
- Żywa i w pełni sprawna.- odparłam po czasie.
Popatrzył na moją nogę.
- W pełni?
- Tak - odparłam pewna siebie nie zwracając uwagi na jego zaczepki.
- Jestem Alois.- przedstawił się
- Nie obchodzi mnie to. Lepiej powiedz co tutaj robisz i co to za dzieciak.-odparłam gorzko.
- Ostra jesteś. Ten „dzieciak” jak to ujęłaś, to Peter, mój młodszy brat. Tutaj się zatrzymaliśmy gdy nasz dom stał się ruiną po apokalipsie. Tu jest ich najmniej, mamy łatwy dostęp do wody pitnej i sklepów. A Ty, co tutaj robisz?
- To dom mojego ojca. Przyszłam po broń.
- Och po broń? Przecież świetnie posługujesz się tym prętem, więc po co Ci broń?- zauważyłam w jego oczach cień rozbawienia.
Przeszłam bez słowa do sypialni, w której było ukryte pomieszczenie, a w nim pracownia ojca. Rozejrzałam się  w poszukiwaniu nadpękniętej ściany i zwisającego z sufitu kabla.
- W sypialni broni nie znajdziesz.- uśmiechał się oparty o framugę drzwi.
Nie odpowiedziałam na to. Chłopak był irytujący. Dalej szukałam pęknięcia, aż w końcu pomyślałam, że ono nie może być w tak banalnym miejscu, na widoku. Starałam się odsunąć szafę, lecz była za ciężka. Spróbowałam ją przewrócić, co okazało się skuteczniejszym rozwiązaniem. Upadła krusząc wszelkie szklane naczynia, które w sobie zawierała.
- Głupia jesteś? Zdemolujesz mi cały pokój!- krzyknął na mnie, a ja byłam coraz bardziej zdenerwowana jego zachowaniem.
Dotknęłam pęknięcia na ścianie. Tynk z biegiem lat odpadał coraz bardziej. Koło pęknięcia zwisał cienki kabel, a nad nim umiejscowione było gniazdko. Wetknęłam do niego wtyczkę i uruchomiłam mechanizm otwierający drzwi.
- A to co? Kobieca garderoba? Mieszkałaś tutaj, więc domyślam się, że musiałaś gdzieś upchać swoje łaszki i stertę butów, jak to każda kobieta ma w zwyczaju. Co teraz ubierzesz? Szpilki? A może koturny?- dopiekał mi.
Nie wytrzymałam. Sprawnie przeskoczyłam leżącą na podłodze szafę i przytknęłam chłopakowi ostry koniec prętu do jego gardła. Pobladł, a na jego twarzy widać było przerażenie.
-Posłuchaj koleś, zamknij się w końcu, bo inaczej będę musiała Cię zabić, a nie szukam niepotrzebnego rozlewu krwi, czaisz?
Chyba zrozumiał. Odszedł bez słowa i zostawił mnie samą przed dużymi, ozdobnymi drzwiami wykonanymi z mahoniu.






sobota, 1 sierpnia 2015

DZIEŃ 425

 Postanowiłam pójść do domu ojca. Dlaczego? Pręt na dłuższą metę by mi nie wystarczył, tym bardziej, że ich aktywność wzrosła. 
Miałam do pokonania 20 kilometrów. To trochę za dużo jak na pieszą podróż, więc przed pójściem po broń, postanowiłam zwiedzić kilka miejscowych parkingów. W niektórych leżały nieskażone trupy. Pewnie miały powyjadane mózgi, skoro nie zamieniły się w zombie. 
 Za pojazd wybrałam sobie pięknego harleya. Był najmniej zniszczony z wszystkich stojących pojazdów. Pięć metrów od motocykla leżał stary, zniszczony kask i zakrwawiona ramoneska. Włożyłam obie te rzeczy i przekręciłam kluczyk w stacyjce. 
Maszyna ruszyła szybciej niż bym się tego spodziewała. Z początku nie mogłam utrzymać równowagi i kiwałam się ciągle na boki niczym małe dziecko. Po dziesięciu minutach doszłam do wprawy. Jechałam płynnie, ale oczywiście nie obyło się bez kilku straconych głów. Kobieta, mężczyzna, kobieta, mężczyzna, mężczyzna, mężczyzna, kobieta. Łącznie siedem trupów. 
 Nie wiem ile upłynęło czasu zanim byłam na miejscu. Stałam przed blokiem, który nie miał określonej barwy, ponieważ pokrywała go ogromna warstwa brudu. Od klatki schodowej dzieliły mnie pięciostopniowe schodki. Pokonałam je szybko, ani na chwilę nie tracąc ulicy z oka. Było tu cicho i pusto. Zbyt cicho i zbyt pusto. Coś tu nie grało. Pociągnęłam mocno za klamkę myśląc, że drzwi będzie w stanie ciężko otworzyć. Myliłam się, ale zdałam sobie z tego sprawę dopiero gdy leżałam jak długa na schodach. W dłoń wbiło mi się kilka kamyków.  Wstałam i weszłam na klatkę. Winda nie działała, spodziewałam się tego. No cóż. Pozostała mi wspinaczka na szóste piętro.
Nie zmęczyłam się aż nadto. Stojąc przed drzwiami usłyszałam szelest. Obróciłam się na pięcie dookoła, by sprawdzić czy zagrożenie jest gdzieś w pobliżu mnie. Nic. Chyba mi się przesłyszało. No cóż, zdarza się. Czasem nawet wrodzony instynkt zawodzi. Wzięłam oddech i nacisnęłam klamkę. To co zobaczyłam, wywarło na mnie ogromne wrażenie i odebrało mi dech w piersiach. Przerażenie, zaniepokojenie i strach. Tylko tak mogę opisać uczucia, które targały mną w tym momencie.

środa, 8 lipca 2015

DZIEŃ 423

 Mężczyzna leżący przede mną miał jelito owinięte wokół szyi. Nic nowego. Muchy latające wokół niego? Nic nowego. Odór uwalniający się od jego ciała? Nic nowego. Zmasakrowana twarz? Nic nowego.
Ciągle myślę nad znalezieniem jakiegoś lokum. Wolę to, niż koczowniczy tryb życia. Usiadłam gdzieś na uboczu, żeby te gnidy mnie nie zauważyły. Wyciągnęłam ze swojej kieszeni przedmioty, które noszę przy sobie zawsze: zdjęcie matki pielęgniarki i ojca policjanta uśmiechniętych w swoich strojach roboczych (zdjęcie zostało zrobione przed ich rozstaniem), trzy noże, kawałek liny, bandaż i bukłak na wodę z owczej skóry.
Często robię przegląd swoich rzeczy, bo są one jedynymi, które posiadam. Niestety. Reszta została spalona w wyniku pożaru. Może by tam wrócić? Nie, na pewno nie. Złapią mnie. To by było zbyt niebezpieczne, zważając na mój brak broni, wyczerpanie i głód. Właśnie... głód. Wstałam otrzepując się z ziemi i pyłu. Szłam jakąś polną ścieżką do pobliskiego sklepu spożywczego. Mam nadzieję, że nic nie stanie mi na drodze. Odniosłabym ogromną porażkę.
Zbierało mi się na wymioty, więc przyśpieszyłam kroku. Już niedaleko. Słyszałam w oddali ptaki. To wrony, paskudne ptaszyska, które żywią się padliną. Nie dziwię się, że jeszcze żyją, skoro żerują w ten sposób. Od sklepu dzieli mnie tylko 10 metrów, ale zatrzymuję się, gdy widzę czyjś ruch. Jest ich trzech. Schowałam się za nieopodal stojące auto i wyglądałam przez szybę. Poczekam, aż sobie pójdą. Nie będę się pakowała w niepotrzebne kłopoty. Chyba już poszli, albo przynajmniej znikli z mojego pola widzenia.
 Wyszłam zza samochodu oglądając się dookoła. Nawet najmniejszy błąd mógł mnie sporo kosztować. Głupi ma zawsze szczęście- dotarłam cała i zdrowa.
Klamki od drzwi były związane łańcuchami i zamknięte kłódką. Miałam przy sobie pręt. Tak, ten sam pręt, którego wsadziłam ślicznotce w brzuch. Rozwaliłam całe to zabezpieczenie i weszłam do środka. Półki sklepowe były puste, jakby ktoś przewidział, że będzie potrzebna taka ilość produktów by przeżyć całą apokalipsę. Złapałam kilka konserw i wsadziłam do kieszeni bojówek. Nic lepszego tam nie znalazłam. Wyczłapałam się ze sklepu z spodniami cięższymi o kilogram.

wtorek, 7 lipca 2015

DZIEŃ 420

   Chłód przenikał całe moje ciało niczym zlodowaciała strzała wystrzelona przez wprawne oko łucznika. Okryta byłam starym przemoczonym szczynami kocem, który walił na kilometr. Miałam na sobie to co zwykle: zielone bojówki, czarny podkoszulek, trapery i skórzany pas. Moje kościste policzki były umazane sadzą. Nigdy nie byłam opalona, ani gruba. Zawsze byłam jednym z mizerniejszych dzieciaków sprawiających kłopoty.
    Leżałam wygodnie (o ile można to nazwać wygodą) na pominiętym przez gruz skrawku betonu. Było zimno. Naprawdę zimno. Zima przyszła tak nagle, jakby natura robiła mi na złość. Słyszę ciche jęki zombiaków. Może to trudne do zrozumienia, bo pomimo mojego wieku, zabijam z zimną krwią. Codziennie. Stało się to moją rutyną. Muszę walczyć codziennie o życie, gdy oni chcą mnie zabić. Mój słuch był bardzo wyczulony na wszelakie dźwięki, stąd też wiedziałam, że ktoś się zbilża... bardzo szybko.
    Momentalnie wstałam i uniosłam najbliżej leżący pręt. Był o wiele lżejszy niż by się wydawało.
W moją stronę biegła kobieta. Miała na oko 23 lata, długie włosy i ładnie umodelowane ciało. Nie zdziwiłam się spoglądając w jej twarz. Miała duże, puste oczy, minę niewyrażającą żadnych emocji i szarą, przygniłą skórę. Zamachnęłam się i kobieta straciła pół twarzy. Ciepła, lepka krew tryskała na moją twarz i ramiona. Roztarłam ją na policzku.
   - To jeszcze nie koniec walki, skarbie.- krzyknęłam.
Rzuciła się na mnie i przygwoździła niby delikatnym ciałkiem. Jej paznokcie wbijały mi się w nadgarstki. By się uwolnić, musiałam kopnąć ją obiema nogami. Coś zachrzęściło. Myślałam, że coś się stało z moją nogą, dopóki nie zauważyłam kawałka żebra wystającego spod jej tuniki. Zdziwiła się, gdy żebro nie chciało wrócić na swoje miejsce pomimo jej starań, ale dosyć szybko pozbierała się po zadanym ciosie. Biegnąc by mnie zabić, z łydki odleciał jej spory płat skóry. Fuj.
     Z każdą sekundą była coraz bliżej. Pięć... cztery... trzy... dwa... Pręt przeszył całe jej ciało. Wymiotowała krwią. Szarpnęła mocno za pręt, ale nie było już dla niej ratunku. Upadła ciężko na ziemię. Podeszłam do niej i szybkim ruchem wyciągnęłam brudny pręt. Kucnęłam i przeszukałam ją, jak to mam w zwyczaju przeszukiwać swoje ofiary. Miała przy sobie dokumenty. Prawo jazdy i dowód osobisty wskazywały na to, że ma na imię Adelle. Ładnie, pomyślałam.
Wzięłam ze sobą pręt i wyszłam zza gruzowisk.


poniedziałek, 6 lipca 2015

Od tego wszystko się zaczęło...

    - Cholera! Gdzie ta strzykawka?! - Krzyczałam zwalając wszystko ręką ze szpitalnego stolika. Ramię piekło. Cholernie piekło. Ból rozprzestrzenił się aż do pięt. Ja... Powoli... Umieram...
Jestem Kathy. Mamy 2748 rok i pełno gnijących ludzi na „planecie”.

 Nie wiedziałam, że przetrwam. Jako jedyna. Apokalipsa zombie przyjemnie brzmi, prawda?
No ale do rzeczy. Mam na imię Kathy i mam 17 lat. A bynajmniej tyle pamiętam. Straciłam rachubę czasu. Wszędzie niedziałające zegarki, a słońca nie wystarcza, by zrobić jakikolwiek zegar słoneczny. Apokalipsa zaczęła się jakoś rok temu. A przynajmniej tyle pamiętam.
Wybuchła kwarantanna przez niejakiego dr. Stevena Horenta, który chciał ulepszyć gatunek ludzki. Nic z tego nie wyszło. Teraz żyję na ruinach Nowego Jorku nie wiedząc, czy poza mną jeszcze ktoś przeżył.
 Jedzenie łupię od nieżywych już sprzedawców. Całkiem dobre wyjście. Nie muszę płacić ani grosza za potrawy, na które za życia nie dałaby mi matka. W sumie to życie odludka jest całkiem fajne, ale od roku nie poczułam niczyjego ciepła... nie usłyszałam „dobranoc”, gdy kładłam się na zamokłym betonie... niczyich słów zachęty do czegokolwiek... niczego... jakby życie umarło i nie miało ochoty wracać. Od roku nie widziałam przebijającej się przez zwalone mury roślinki. Nawet tej jednej, małej roślinki, którą pokazywała mi w dzieciństwie mama. Co ja gadam. Życie wśród takiego gówna jest OKROPNE. Co ja tu jeszcze robię? Nie wiem, czy to ludzki instynkt przetrwania, czy wewnętrzna potrzeba życia? Wokół mnie leżą porozwalane trupy, wnętrzności i głowy ludzi, których nawet nie miałam okazji poznać.
 Dość tego użalania się nad własnym losem...