środa, 8 lipca 2015

DZIEŃ 423

 Mężczyzna leżący przede mną miał jelito owinięte wokół szyi. Nic nowego. Muchy latające wokół niego? Nic nowego. Odór uwalniający się od jego ciała? Nic nowego. Zmasakrowana twarz? Nic nowego.
Ciągle myślę nad znalezieniem jakiegoś lokum. Wolę to, niż koczowniczy tryb życia. Usiadłam gdzieś na uboczu, żeby te gnidy mnie nie zauważyły. Wyciągnęłam ze swojej kieszeni przedmioty, które noszę przy sobie zawsze: zdjęcie matki pielęgniarki i ojca policjanta uśmiechniętych w swoich strojach roboczych (zdjęcie zostało zrobione przed ich rozstaniem), trzy noże, kawałek liny, bandaż i bukłak na wodę z owczej skóry.
Często robię przegląd swoich rzeczy, bo są one jedynymi, które posiadam. Niestety. Reszta została spalona w wyniku pożaru. Może by tam wrócić? Nie, na pewno nie. Złapią mnie. To by było zbyt niebezpieczne, zważając na mój brak broni, wyczerpanie i głód. Właśnie... głód. Wstałam otrzepując się z ziemi i pyłu. Szłam jakąś polną ścieżką do pobliskiego sklepu spożywczego. Mam nadzieję, że nic nie stanie mi na drodze. Odniosłabym ogromną porażkę.
Zbierało mi się na wymioty, więc przyśpieszyłam kroku. Już niedaleko. Słyszałam w oddali ptaki. To wrony, paskudne ptaszyska, które żywią się padliną. Nie dziwię się, że jeszcze żyją, skoro żerują w ten sposób. Od sklepu dzieli mnie tylko 10 metrów, ale zatrzymuję się, gdy widzę czyjś ruch. Jest ich trzech. Schowałam się za nieopodal stojące auto i wyglądałam przez szybę. Poczekam, aż sobie pójdą. Nie będę się pakowała w niepotrzebne kłopoty. Chyba już poszli, albo przynajmniej znikli z mojego pola widzenia.
 Wyszłam zza samochodu oglądając się dookoła. Nawet najmniejszy błąd mógł mnie sporo kosztować. Głupi ma zawsze szczęście- dotarłam cała i zdrowa.
Klamki od drzwi były związane łańcuchami i zamknięte kłódką. Miałam przy sobie pręt. Tak, ten sam pręt, którego wsadziłam ślicznotce w brzuch. Rozwaliłam całe to zabezpieczenie i weszłam do środka. Półki sklepowe były puste, jakby ktoś przewidział, że będzie potrzebna taka ilość produktów by przeżyć całą apokalipsę. Złapałam kilka konserw i wsadziłam do kieszeni bojówek. Nic lepszego tam nie znalazłam. Wyczłapałam się ze sklepu z spodniami cięższymi o kilogram.

wtorek, 7 lipca 2015

DZIEŃ 420

   Chłód przenikał całe moje ciało niczym zlodowaciała strzała wystrzelona przez wprawne oko łucznika. Okryta byłam starym przemoczonym szczynami kocem, który walił na kilometr. Miałam na sobie to co zwykle: zielone bojówki, czarny podkoszulek, trapery i skórzany pas. Moje kościste policzki były umazane sadzą. Nigdy nie byłam opalona, ani gruba. Zawsze byłam jednym z mizerniejszych dzieciaków sprawiających kłopoty.
    Leżałam wygodnie (o ile można to nazwać wygodą) na pominiętym przez gruz skrawku betonu. Było zimno. Naprawdę zimno. Zima przyszła tak nagle, jakby natura robiła mi na złość. Słyszę ciche jęki zombiaków. Może to trudne do zrozumienia, bo pomimo mojego wieku, zabijam z zimną krwią. Codziennie. Stało się to moją rutyną. Muszę walczyć codziennie o życie, gdy oni chcą mnie zabić. Mój słuch był bardzo wyczulony na wszelakie dźwięki, stąd też wiedziałam, że ktoś się zbilża... bardzo szybko.
    Momentalnie wstałam i uniosłam najbliżej leżący pręt. Był o wiele lżejszy niż by się wydawało.
W moją stronę biegła kobieta. Miała na oko 23 lata, długie włosy i ładnie umodelowane ciało. Nie zdziwiłam się spoglądając w jej twarz. Miała duże, puste oczy, minę niewyrażającą żadnych emocji i szarą, przygniłą skórę. Zamachnęłam się i kobieta straciła pół twarzy. Ciepła, lepka krew tryskała na moją twarz i ramiona. Roztarłam ją na policzku.
   - To jeszcze nie koniec walki, skarbie.- krzyknęłam.
Rzuciła się na mnie i przygwoździła niby delikatnym ciałkiem. Jej paznokcie wbijały mi się w nadgarstki. By się uwolnić, musiałam kopnąć ją obiema nogami. Coś zachrzęściło. Myślałam, że coś się stało z moją nogą, dopóki nie zauważyłam kawałka żebra wystającego spod jej tuniki. Zdziwiła się, gdy żebro nie chciało wrócić na swoje miejsce pomimo jej starań, ale dosyć szybko pozbierała się po zadanym ciosie. Biegnąc by mnie zabić, z łydki odleciał jej spory płat skóry. Fuj.
     Z każdą sekundą była coraz bliżej. Pięć... cztery... trzy... dwa... Pręt przeszył całe jej ciało. Wymiotowała krwią. Szarpnęła mocno za pręt, ale nie było już dla niej ratunku. Upadła ciężko na ziemię. Podeszłam do niej i szybkim ruchem wyciągnęłam brudny pręt. Kucnęłam i przeszukałam ją, jak to mam w zwyczaju przeszukiwać swoje ofiary. Miała przy sobie dokumenty. Prawo jazdy i dowód osobisty wskazywały na to, że ma na imię Adelle. Ładnie, pomyślałam.
Wzięłam ze sobą pręt i wyszłam zza gruzowisk.


poniedziałek, 6 lipca 2015

Od tego wszystko się zaczęło...

    - Cholera! Gdzie ta strzykawka?! - Krzyczałam zwalając wszystko ręką ze szpitalnego stolika. Ramię piekło. Cholernie piekło. Ból rozprzestrzenił się aż do pięt. Ja... Powoli... Umieram...
Jestem Kathy. Mamy 2748 rok i pełno gnijących ludzi na „planecie”.

 Nie wiedziałam, że przetrwam. Jako jedyna. Apokalipsa zombie przyjemnie brzmi, prawda?
No ale do rzeczy. Mam na imię Kathy i mam 17 lat. A bynajmniej tyle pamiętam. Straciłam rachubę czasu. Wszędzie niedziałające zegarki, a słońca nie wystarcza, by zrobić jakikolwiek zegar słoneczny. Apokalipsa zaczęła się jakoś rok temu. A przynajmniej tyle pamiętam.
Wybuchła kwarantanna przez niejakiego dr. Stevena Horenta, który chciał ulepszyć gatunek ludzki. Nic z tego nie wyszło. Teraz żyję na ruinach Nowego Jorku nie wiedząc, czy poza mną jeszcze ktoś przeżył.
 Jedzenie łupię od nieżywych już sprzedawców. Całkiem dobre wyjście. Nie muszę płacić ani grosza za potrawy, na które za życia nie dałaby mi matka. W sumie to życie odludka jest całkiem fajne, ale od roku nie poczułam niczyjego ciepła... nie usłyszałam „dobranoc”, gdy kładłam się na zamokłym betonie... niczyich słów zachęty do czegokolwiek... niczego... jakby życie umarło i nie miało ochoty wracać. Od roku nie widziałam przebijającej się przez zwalone mury roślinki. Nawet tej jednej, małej roślinki, którą pokazywała mi w dzieciństwie mama. Co ja gadam. Życie wśród takiego gówna jest OKROPNE. Co ja tu jeszcze robię? Nie wiem, czy to ludzki instynkt przetrwania, czy wewnętrzna potrzeba życia? Wokół mnie leżą porozwalane trupy, wnętrzności i głowy ludzi, których nawet nie miałam okazji poznać.
 Dość tego użalania się nad własnym losem...